Siedziałam tak już sama nawet nie wiem, który dzień... A on nadal jest nieprzytomny. Tylko siedzę i płaczę całymi dniami, nie wiem co ze sobą zrobić. A-chan powiedziała, że nie jest w stanie mu pomóc, bo Rinnegan blokuje jej moce. Sasori stara się jak może, robi odtrutki, antidota, ale nic nie pomaga. Ja sama jako medyk nie wiem co robić. Po prostu nie wiem...
Jestem wykończona i psychicznie, i fizycznie. Nic nie jadłam, nie spałam od kilku dni. Nie miałam na nic ochoty. Jedyny plus całej sytuacji to to, że Deidara jest cały i nie ma żadnych poważnych obrażeń... Chociaż tyle... Nie wiem jak zniosłabym utratę dwóch najważniejszych osób w moim życiu.
Nagle do pokoju weszła Hoshi.
Ho: Shiru, przyniosłam ci coś do jedzenia... - powiedziała niepewnie.
Sh: Nie jestem głodna - wyjąkałam nadal płacząc.
Ho: Mała, zapłaczesz się tu na śmierć, a jemu i tak to nie pomoże - podeszła i objęła mnie ramieniem, a ja tylko zaniosłam się jeszcze większym płaczem.
Hoshi widząc, że i tak nic tu nie zdziała, a jeszcze tylko pogorszy sytuację, westchnęła smutna i wyszła z pokoju.
Spojrzałam zapłakana na nieprzytomnego Peina leżącego na łóżku. Chwyciłam jego dłoń i przyłożyłam sobie do policzka.
Sh: Proszę, nie zostawiaj mnie... Nie możesz mi tego zrobić. Nie chcę żyć bez ciebie - wyszeptałam. - Przepraszam cię za wszystko, przepraszam... Tak bardzo cię kocham, a ty tak po prostu chcesz mnie zostawić... - po raz kolejny zaniosłam się płaczem. - Jesteś liderem Akatsuki, to cię, do cholery, do czegoś zobowiązuje! Powinieneś z nami być... Tak bardzo cię potrzebujemy, ja cię potrzebuję... Proszę....
Nie wytrzymałam. Usiadłam na podłodze obok łóżka, podkuliłam kolana pod brodę i nie przestawałam płakać.
Sama nawet nie zauważyłam kiedy zasnęłam, a obudził mnie dźwięk otwieranych drzwi, w których stanęły Kim i A-chan.
K: Shiru, jak się czujesz? - spytała.
Sh: Mam ochotę się zabić... - odrzekłam ocierając łzy.
A: Nawet tak nie mów! - wyraźnie się zdenerwowała.
Sh: Ale ja nie chcę żyć bez niego!
A: Jeszcze nie umarł i nie umrze, obiecuję ci to!
Poczułam, że znowu zbiera mi się na płacz, ale z całych sił powstrzymywałam się.
Sh: Doskonale wiesz, że nic nie możesz zrobić...
A-chan nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Widziałam, że jest smutna. Mimo tego, że często kłóciła się z Peinem, wiedziałam, że też jej na nim zależy. Bądź co bądź, ale w Akatsuki wszyscy jesteśmy jedną, wielką, powaloną rodziną.
K: Ale nie możesz cały czas tutaj siedzieć i płakać...
Sh: To co mam do cholery robić?! Nie mam na nic ochoty...
Dziewczyny widząc, że chcę zostać sama wyszły bez słowa.
Następnego dnia do pokoju wbiegł Kisame.
Ki: Shiru, Shiru, lilipucie!
Ja tylko obrzuciłam go nienawistnym spojrzeniem.
Ki: Sasori chce, żebyś natychmiast do niego przyszła! To ma coś wspólnego z liderem!
Jak na komendę podniosłam się z podłogi i wybiegłam z pomieszczenia. Gdy dobiegłam do pokoju Akasuny, bez pukania wparowałam do środka. Stanęłam na przeciwko Sasoriego i wpatrywałam się w niego z wyczekiwaniem.
Sa: Znalazłem chyba sposób, żeby wyleczyć lidera.
Sh: JAKI?! - byłam tak zdeterminowana i zniecierpliwiona, że nie panowałam nad sobą.
Sa: Ale bardzo niebezpieczny - widząc moją minę szybko dodał - nie dla niego... Tylko dla osoby, która odważy się tego podjąć...
Sh: Ja zrobię wszystko!
Sasori pokręcił z niedowierzaniem głową.
Sa: To jest BARDZO niebezpieczne. Być może straciłabyś życie...
Sh: Zrobię to!
Sa: Shiru...
Sh: Powiedziałam, że to zrobię i nie zmienisz mojej decyzji! Narobiłeś mi nadziei tylko po to, żeby mi teraz tego odradzać?!
Sa: Masz racje, poniosło mnie... Mogłem nic nie mówić..
Podeszłam do niego, złapałam go za kołnierz płaszcza i pociągnęłam w dół, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.
Sh: Nie denerwuj mnie Akasuna!
Sa: Uspokój się kobieto! Chcesz poświęcić, życie dla faceta, który traktuje cię jak ostatnią szmatę?!
Sh: Dokładnie! Kocham go takiego jakim jest i zrobię dla niego wszystko!
Sa: Ehh... jesteś niemożliwa... - zatrzymał się na chwilę po czym kontynuował. - Słyszałaś może o Wąwozie Pierwszego Mizukage?
Sh: Coś słyszałam... - odpowiedziałam niepewnie.
Sa: A więc na końcu tego wąwozu rośnie roślina, która jest w stanie uleczyć nawet śmiertelnie chorego... - widząc moją ucieszoną minę postanowił ugasić mój entuzjazm - W tym wąwozie żyją stworzenia, tak przerażające, że nawet nie byłabyś zdolna by je sobie wyobrazić. Każdy kto odważył się tam pójść już nigdy nie wracał.
Aż ciarki mnie przeszły po plecach...
Sa: Tak więc sama widzisz, że nie masz po co tam iść...
Sh: Pójdę.
Sasori spojrzał na mnie jak na wariatkę.
Sh: Jeśli nie przeżyję, to przynajmniej nie będę musiała żyć bez Peina. A dopóki jest choćby najmniejsza szansa na to, że mogę go uratować, to zrobię wszystko...
Sa: W takim razie idź do Kisame, on cię tam zaprowadzi - powiedział jakby znudzony.
Ruszyłam w stronę wyjścia, ale nagle Sasori złapał mnie za rękę, przyciągnął do siebie, po czym złożył na moich ustach namiętny pocałunek. Poczułam, że się rumienię.
Sa: To tak na wypadek, gdybyś nie wróciła - uśmiechnął się łobuzersko. - Tylko nie myśl sobie za dużo - nic do ciebie nie czuję.
Sh: To dobrze, bo ja do ciebie też nic cie czuję - odpowiedziałam cała czerwona.
Sasori pocałował mnie jeszcze tylko w czoło, po czym powiedział:
Sa: Teraz leć szybko, bo nie wiem ile liderowi zostało czasu.
Poczułam niemiłe ukłucie w żołądku. Szybko opuściłam pomieszczenie i skierowałam się do salonu, w którym siedział Kisame wraz z resztą Akatsuki. Nawet z Itachim było już lepiej.
Sh: Kisame - zaczęłam, ale nie musiałam nic więcej dodawać.
Kisame wstał z sofy z miną, jakby stracił bliską mu osobę. Widziałam ból w jego spojrzeniu.
Ki: Spakowałem cię... Wiedziałem, że będziesz chciała to zrobić - podał mi moją czarną torbę.
Sh: Dziękuję.
Wszyscy jak na komendę spojrzeli na nas.
D: Shiru, gdzie ty się wybierasz? - wyczułam przerażenie w jego głosie.
Sh: Spokojnie braciszku, niedługo wrócę - po tych słowach Kisame zmieszany spuścił wzrok.
Aby uniknąć zbędnych pytań pociągnęłam Kisame w stronę wyjścia z siedziby.
W drodze do Wąwozu Pierwszego Mizukage nie rozmawialiśmy prawie w ogóle. Jedynie Kisame co jakiś czas starał się mnie przekonać, że to głupi pomysł, że Sasori na pewno wymyśli coś innego, ale ja wiedziałam, że to jedyna nadzieja i chciałam to zrobić. Nie mogłam tak po prostu bezczynnie siedzieć i ryczeć całymi dniami z mojej bezsilności.
Szliśmy tak kilka dni i czułam, że jesteśmy coraz bliżej. Okolica, w której obecnie się znajdowaliśmy była jednym słowem - mroczna. Żadnej żywej duszy, a do tego mgła ograniczała widoczność właściwie do zera.
Nie bałam się, bo wiedziałam, że muszę to zrobić dla Peina. Jeszcze nigdy nie byłam tak zdeterminowana i pewna siebie.
Nagle stanęliśmy przed wielką, żelazną bramą.
Ki: To tu...
Sh: W takim razie możesz wracać, Kisame. Tylko pamiętaj - nie mówi nikomu gdzie jestem - powiedziałam chłodno po czym dodałam już jednak milej - Proszę... Muszę sobie z tym poradzić sama...
Kisame przytulił mnie.
Ki: Do zobaczenia - powiedział smutno.
Sh: Na pewno - uśmiechnęłam się do niego i przekroczyłam bramę.
Gdy odwróciłam się, żeby pomachać Kisame, zauważyłam, że w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stała brama, była teraz skała. Tak jakbym przeniosła się w inne miejsce... Cóż, to oznaczało, że odwrotu już nie ma.
Szłam jakieś pół godziny bez żadnych przeszkód, a to oznaczało, że będzie źle... I nie myliłam się. Przez mgłę zobaczyłam, że jakaś postać się do mnie zbliża. Przyjęłam pozycję obronną i czekałam, a postać była coraz bliżej. Ale dopiero teraz zauważyłam, że to nie była tylko jedna postać... Było ich co najmniej dziesięć. Zbliżały się do mnie chwiejnym krokiem wydając z siebie dziwne, przerażające jęki. Przełknęłam ślinę i powtarzałam sobie w myślach, że nie dam się tak łatwo, że dla Peina zniosę wszystko.
Gdy postacie były już na tyle blisko, że mogłam im się przyjrzeć, ciarki mnie przeszły. To był przerażający widok. Jedyne określenie jakie mi przyszło na myśl to zombie, albo nawet gorzej, o ile to w ogóle możliwe. Zbliżały się do mnie coraz szybciej, więc postanowiłam nie czekać na ich ruch.
Ruszyłam w ich stronę. Na szczęście poruszały się strasznie wolno. Wykonałam pieczęci i z ziemi uformowały się dwie długie ręce, które przygniotły większość zombie. Po czym resztę zombie rozerwałam moimi wektorami. Uznałam, że tu nie mam się przed czym powstrzymywać - w końcu byłam tu tylko ja i potwory - więc uaktywniłam wektory.
Ruszyłam biegiem przed siebie, bo wiedziałam, że to za mało, żeby się ich pozbyć, ale nie były przynajmniej w stanie mnie dogonić.
Gdy byłam już wystarczająco daleko zwolniłam. Skoro to było na początku, to boję się pomyśleć co będzie dalej. Nie wiedziałam nawet jak długi jest ten wąwóz. Ile będę szła... I czy w ogóle przeżyję...
Szłam tak już chyba dwa dni. Sama nie wiedziałam, bo tu cały czas było ciemno.
Na swojej drodze spotkałam, poza zombie, żywe szkielety, wilkołaki (ale niestety nie takie jak Kim i Kakuzu...), jakieś dziwne stwory, których nie jestem nawet w stanie opisać.
Byłam wykończona i kończyła mi się chakra. Oczy mi się same zamykały, a nogi plątały. Wszystko mnie bolało, a do tego miałam głęboką ranę w ręce i nie mogłam nią ruszać, więc wykonywanie pieczęci było niemożliwe. Pozostawały mi tylko wektory, ale byłam tak wykończona, że poruszanie nimi sprawiało mi trudności.
Nagle coś bardzo mocno uderzyło mnie w brzuch, tak, że odleciałam parę metrów i uderzyłam o skałę. Z moich ust poleciała krew. Po raz kolejny miałam złamane żebra. Rozejrzałam się dookoła, ale nikogo, ani niczego nie zauważyłam.
Ledwo podniosłam się, cały czas podtrzymując się skały zdrową ręką. Bałam się chociażby drgnąć, ale wiedziałam, że mimo wszystko muszę iść dalej.
Gdy zrobiłam jeden krok zobaczyłam, że coś leci w moją stronę. Serce zaczęło mi bić tak szybko jak jeszcze nigdy w życiu. Ten potwór był chyba najbardziej przerażający ze wszystkich, które tu spotkałam.
Miał cale zdeformowane ciało, które w jakimś stopniu przypominało człowieka. Wielkie szpony na końcach palców. Dwie czarne dziury zamiast oczu, a w ustach setki ostrych kłów. W powietrzu unosiła go para czarnych postrzępionych skrzydeł.
Nie zdążyłam zareagować. Zamknęłam tylko oczy i przyjęłam kolejny cios. Tym razem potwór przekuł mi szponami brzuch.
Stanęłam z nim oko w oko. Nie czułam strachu ani bólu. Czułam tylko smutek i rozczarowanie. Nie dałam rady... Nie nadaję się do niczego, a przeze mnie Pein umrze... To wszystko moja wina...
Potwór wyszarpnął szpony z mojego ciała i odleciał, a ja osunęłam się bezwładnie na ziemię.
Czy tak ma wyglądać mój koniec? Jedyne czego w tamtej chwili żałowałam to to, że nigdy nie byłam wystarczająco dobra dla Peina, a teraz nie potrafiłam mu nawet pomóc... Nic dziwnego, że mnie nie chciał.
Poczułam, że oczy mi się same zamykają, a po chwili widziałam już tylko ciemność.
Jestem wykończona i psychicznie, i fizycznie. Nic nie jadłam, nie spałam od kilku dni. Nie miałam na nic ochoty. Jedyny plus całej sytuacji to to, że Deidara jest cały i nie ma żadnych poważnych obrażeń... Chociaż tyle... Nie wiem jak zniosłabym utratę dwóch najważniejszych osób w moim życiu.
Nagle do pokoju weszła Hoshi.
Ho: Shiru, przyniosłam ci coś do jedzenia... - powiedziała niepewnie.
Sh: Nie jestem głodna - wyjąkałam nadal płacząc.
Ho: Mała, zapłaczesz się tu na śmierć, a jemu i tak to nie pomoże - podeszła i objęła mnie ramieniem, a ja tylko zaniosłam się jeszcze większym płaczem.
Hoshi widząc, że i tak nic tu nie zdziała, a jeszcze tylko pogorszy sytuację, westchnęła smutna i wyszła z pokoju.
Spojrzałam zapłakana na nieprzytomnego Peina leżącego na łóżku. Chwyciłam jego dłoń i przyłożyłam sobie do policzka.
Sh: Proszę, nie zostawiaj mnie... Nie możesz mi tego zrobić. Nie chcę żyć bez ciebie - wyszeptałam. - Przepraszam cię za wszystko, przepraszam... Tak bardzo cię kocham, a ty tak po prostu chcesz mnie zostawić... - po raz kolejny zaniosłam się płaczem. - Jesteś liderem Akatsuki, to cię, do cholery, do czegoś zobowiązuje! Powinieneś z nami być... Tak bardzo cię potrzebujemy, ja cię potrzebuję... Proszę....
Nie wytrzymałam. Usiadłam na podłodze obok łóżka, podkuliłam kolana pod brodę i nie przestawałam płakać.
Sama nawet nie zauważyłam kiedy zasnęłam, a obudził mnie dźwięk otwieranych drzwi, w których stanęły Kim i A-chan.
K: Shiru, jak się czujesz? - spytała.
Sh: Mam ochotę się zabić... - odrzekłam ocierając łzy.
A: Nawet tak nie mów! - wyraźnie się zdenerwowała.
Sh: Ale ja nie chcę żyć bez niego!
A: Jeszcze nie umarł i nie umrze, obiecuję ci to!
Poczułam, że znowu zbiera mi się na płacz, ale z całych sił powstrzymywałam się.
Sh: Doskonale wiesz, że nic nie możesz zrobić...
A-chan nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Widziałam, że jest smutna. Mimo tego, że często kłóciła się z Peinem, wiedziałam, że też jej na nim zależy. Bądź co bądź, ale w Akatsuki wszyscy jesteśmy jedną, wielką, powaloną rodziną.
K: Ale nie możesz cały czas tutaj siedzieć i płakać...
Sh: To co mam do cholery robić?! Nie mam na nic ochoty...
Dziewczyny widząc, że chcę zostać sama wyszły bez słowa.
Następnego dnia do pokoju wbiegł Kisame.
Ki: Shiru, Shiru, lilipucie!
Ja tylko obrzuciłam go nienawistnym spojrzeniem.
Ki: Sasori chce, żebyś natychmiast do niego przyszła! To ma coś wspólnego z liderem!
Jak na komendę podniosłam się z podłogi i wybiegłam z pomieszczenia. Gdy dobiegłam do pokoju Akasuny, bez pukania wparowałam do środka. Stanęłam na przeciwko Sasoriego i wpatrywałam się w niego z wyczekiwaniem.
Sa: Znalazłem chyba sposób, żeby wyleczyć lidera.
Sh: JAKI?! - byłam tak zdeterminowana i zniecierpliwiona, że nie panowałam nad sobą.
Sa: Ale bardzo niebezpieczny - widząc moją minę szybko dodał - nie dla niego... Tylko dla osoby, która odważy się tego podjąć...
Sh: Ja zrobię wszystko!
Sasori pokręcił z niedowierzaniem głową.
Sa: To jest BARDZO niebezpieczne. Być może straciłabyś życie...
Sh: Zrobię to!
Sa: Shiru...
Sh: Powiedziałam, że to zrobię i nie zmienisz mojej decyzji! Narobiłeś mi nadziei tylko po to, żeby mi teraz tego odradzać?!
Sa: Masz racje, poniosło mnie... Mogłem nic nie mówić..
Podeszłam do niego, złapałam go za kołnierz płaszcza i pociągnęłam w dół, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.
Sh: Nie denerwuj mnie Akasuna!
Sa: Uspokój się kobieto! Chcesz poświęcić, życie dla faceta, który traktuje cię jak ostatnią szmatę?!
Sh: Dokładnie! Kocham go takiego jakim jest i zrobię dla niego wszystko!
Sa: Ehh... jesteś niemożliwa... - zatrzymał się na chwilę po czym kontynuował. - Słyszałaś może o Wąwozie Pierwszego Mizukage?
Sh: Coś słyszałam... - odpowiedziałam niepewnie.
Sa: A więc na końcu tego wąwozu rośnie roślina, która jest w stanie uleczyć nawet śmiertelnie chorego... - widząc moją ucieszoną minę postanowił ugasić mój entuzjazm - W tym wąwozie żyją stworzenia, tak przerażające, że nawet nie byłabyś zdolna by je sobie wyobrazić. Każdy kto odważył się tam pójść już nigdy nie wracał.
Aż ciarki mnie przeszły po plecach...
Sa: Tak więc sama widzisz, że nie masz po co tam iść...
Sh: Pójdę.
Sasori spojrzał na mnie jak na wariatkę.
Sh: Jeśli nie przeżyję, to przynajmniej nie będę musiała żyć bez Peina. A dopóki jest choćby najmniejsza szansa na to, że mogę go uratować, to zrobię wszystko...
Sa: W takim razie idź do Kisame, on cię tam zaprowadzi - powiedział jakby znudzony.
Ruszyłam w stronę wyjścia, ale nagle Sasori złapał mnie za rękę, przyciągnął do siebie, po czym złożył na moich ustach namiętny pocałunek. Poczułam, że się rumienię.
Sa: To tak na wypadek, gdybyś nie wróciła - uśmiechnął się łobuzersko. - Tylko nie myśl sobie za dużo - nic do ciebie nie czuję.
Sh: To dobrze, bo ja do ciebie też nic cie czuję - odpowiedziałam cała czerwona.
Sasori pocałował mnie jeszcze tylko w czoło, po czym powiedział:
Sa: Teraz leć szybko, bo nie wiem ile liderowi zostało czasu.
Poczułam niemiłe ukłucie w żołądku. Szybko opuściłam pomieszczenie i skierowałam się do salonu, w którym siedział Kisame wraz z resztą Akatsuki. Nawet z Itachim było już lepiej.
Sh: Kisame - zaczęłam, ale nie musiałam nic więcej dodawać.
Kisame wstał z sofy z miną, jakby stracił bliską mu osobę. Widziałam ból w jego spojrzeniu.
Ki: Spakowałem cię... Wiedziałem, że będziesz chciała to zrobić - podał mi moją czarną torbę.
Sh: Dziękuję.
Wszyscy jak na komendę spojrzeli na nas.
D: Shiru, gdzie ty się wybierasz? - wyczułam przerażenie w jego głosie.
Sh: Spokojnie braciszku, niedługo wrócę - po tych słowach Kisame zmieszany spuścił wzrok.
Aby uniknąć zbędnych pytań pociągnęłam Kisame w stronę wyjścia z siedziby.
W drodze do Wąwozu Pierwszego Mizukage nie rozmawialiśmy prawie w ogóle. Jedynie Kisame co jakiś czas starał się mnie przekonać, że to głupi pomysł, że Sasori na pewno wymyśli coś innego, ale ja wiedziałam, że to jedyna nadzieja i chciałam to zrobić. Nie mogłam tak po prostu bezczynnie siedzieć i ryczeć całymi dniami z mojej bezsilności.
Szliśmy tak kilka dni i czułam, że jesteśmy coraz bliżej. Okolica, w której obecnie się znajdowaliśmy była jednym słowem - mroczna. Żadnej żywej duszy, a do tego mgła ograniczała widoczność właściwie do zera.
Nie bałam się, bo wiedziałam, że muszę to zrobić dla Peina. Jeszcze nigdy nie byłam tak zdeterminowana i pewna siebie.
Nagle stanęliśmy przed wielką, żelazną bramą.
Ki: To tu...
Sh: W takim razie możesz wracać, Kisame. Tylko pamiętaj - nie mówi nikomu gdzie jestem - powiedziałam chłodno po czym dodałam już jednak milej - Proszę... Muszę sobie z tym poradzić sama...
Kisame przytulił mnie.
Ki: Do zobaczenia - powiedział smutno.
Sh: Na pewno - uśmiechnęłam się do niego i przekroczyłam bramę.
Gdy odwróciłam się, żeby pomachać Kisame, zauważyłam, że w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stała brama, była teraz skała. Tak jakbym przeniosła się w inne miejsce... Cóż, to oznaczało, że odwrotu już nie ma.
Szłam jakieś pół godziny bez żadnych przeszkód, a to oznaczało, że będzie źle... I nie myliłam się. Przez mgłę zobaczyłam, że jakaś postać się do mnie zbliża. Przyjęłam pozycję obronną i czekałam, a postać była coraz bliżej. Ale dopiero teraz zauważyłam, że to nie była tylko jedna postać... Było ich co najmniej dziesięć. Zbliżały się do mnie chwiejnym krokiem wydając z siebie dziwne, przerażające jęki. Przełknęłam ślinę i powtarzałam sobie w myślach, że nie dam się tak łatwo, że dla Peina zniosę wszystko.
Gdy postacie były już na tyle blisko, że mogłam im się przyjrzeć, ciarki mnie przeszły. To był przerażający widok. Jedyne określenie jakie mi przyszło na myśl to zombie, albo nawet gorzej, o ile to w ogóle możliwe. Zbliżały się do mnie coraz szybciej, więc postanowiłam nie czekać na ich ruch.
Ruszyłam w ich stronę. Na szczęście poruszały się strasznie wolno. Wykonałam pieczęci i z ziemi uformowały się dwie długie ręce, które przygniotły większość zombie. Po czym resztę zombie rozerwałam moimi wektorami. Uznałam, że tu nie mam się przed czym powstrzymywać - w końcu byłam tu tylko ja i potwory - więc uaktywniłam wektory.
Ruszyłam biegiem przed siebie, bo wiedziałam, że to za mało, żeby się ich pozbyć, ale nie były przynajmniej w stanie mnie dogonić.
Gdy byłam już wystarczająco daleko zwolniłam. Skoro to było na początku, to boję się pomyśleć co będzie dalej. Nie wiedziałam nawet jak długi jest ten wąwóz. Ile będę szła... I czy w ogóle przeżyję...
Szłam tak już chyba dwa dni. Sama nie wiedziałam, bo tu cały czas było ciemno.
Na swojej drodze spotkałam, poza zombie, żywe szkielety, wilkołaki (ale niestety nie takie jak Kim i Kakuzu...), jakieś dziwne stwory, których nie jestem nawet w stanie opisać.
Byłam wykończona i kończyła mi się chakra. Oczy mi się same zamykały, a nogi plątały. Wszystko mnie bolało, a do tego miałam głęboką ranę w ręce i nie mogłam nią ruszać, więc wykonywanie pieczęci było niemożliwe. Pozostawały mi tylko wektory, ale byłam tak wykończona, że poruszanie nimi sprawiało mi trudności.
Nagle coś bardzo mocno uderzyło mnie w brzuch, tak, że odleciałam parę metrów i uderzyłam o skałę. Z moich ust poleciała krew. Po raz kolejny miałam złamane żebra. Rozejrzałam się dookoła, ale nikogo, ani niczego nie zauważyłam.
Ledwo podniosłam się, cały czas podtrzymując się skały zdrową ręką. Bałam się chociażby drgnąć, ale wiedziałam, że mimo wszystko muszę iść dalej.
Gdy zrobiłam jeden krok zobaczyłam, że coś leci w moją stronę. Serce zaczęło mi bić tak szybko jak jeszcze nigdy w życiu. Ten potwór był chyba najbardziej przerażający ze wszystkich, które tu spotkałam.
Miał cale zdeformowane ciało, które w jakimś stopniu przypominało człowieka. Wielkie szpony na końcach palców. Dwie czarne dziury zamiast oczu, a w ustach setki ostrych kłów. W powietrzu unosiła go para czarnych postrzępionych skrzydeł.
Nie zdążyłam zareagować. Zamknęłam tylko oczy i przyjęłam kolejny cios. Tym razem potwór przekuł mi szponami brzuch.
Stanęłam z nim oko w oko. Nie czułam strachu ani bólu. Czułam tylko smutek i rozczarowanie. Nie dałam rady... Nie nadaję się do niczego, a przeze mnie Pein umrze... To wszystko moja wina...
Potwór wyszarpnął szpony z mojego ciała i odleciał, a ja osunęłam się bezwładnie na ziemię.
Czy tak ma wyglądać mój koniec? Jedyne czego w tamtej chwili żałowałam to to, że nigdy nie byłam wystarczająco dobra dla Peina, a teraz nie potrafiłam mu nawet pomóc... Nic dziwnego, że mnie nie chciał.
Poczułam, że oczy mi się same zamykają, a po chwili widziałam już tylko ciemność.
;o Shiruuuuuuuu! Nie umieraaaaj! Ja już chcę kolejną część!
OdpowiedzUsuńAh~ Shiru i Sasori <3.
Rozdział po prostu zarąbisty! Piszcie dalej ;p
Pozdrawiam i życzę weny~
~ Naomi